niedziela, 2 listopada 2014

Byliśmy w Mediolanie

Byliśmy w Mediolanie.

Byliśmy tam już wcześniej. W 2008 roku. I wtedy i dziś powód był ten sam. Isaloni- największe targi w europie meblarsko-wnętrzarskie.
Odbywają się co dwa lata i jak muchy do miodu ciągną tam wszyscy którzy mają coś do pokazania, a jeszcze więcej ci  którzy chcą popatrzeć. I być może zastosować.
Bilety na wszystkie dni kupiliśmy przez stronę targów. I tu mały zawód- w Niemczech takie bilety upoważniają w dni targowe do jazdy wszystkimi środkami komunikacji publicznej. A tu nie. Ale to daje nowe możliwości- można wynająć samochód. I zaspokoić ciche żądze. Wynajęliśmy Fiata 500. Chciałem się nim przejechać już dawno, a nie znam nikogo kto tu by nim jeżdził. I nie bał się „dać przejechać”.
Lotem bliżej! W postępowaniu konkursowym zwyciężyła Alitalia. Z małymi przebojami: na stronie rezerwacji ceny wyświetlały się w lewach bułgarskich. Na szczęście przebrnęliśmy przez ten problem i szczęśliwie przez Rzym trafiliśmy do Mediolanu. 
Pogoda w czasie lotu była piękna. Szczególne wrażenie zrobił Adriatyk. Okazał się wąziuteńki, z okna samolotu widać było jednocześnie oba brzegi. Panorama Rzymu też fajna. Zwłaszcza że widziałem ją po raz pierwszy.
Mediolan. Lotnisko Linate, nazwane na cześć pioniera awiacji Enrico Forlanini. Stare, niskie budynki. Wszystko sprawnie, i drażniący nozdrza zapach kawy. 
Nie wiem jak to robią, ale nawet w podrzędnej knajpie kawa smakuje wyśmienicie. 
Wypożyczalnia samochodów. Krótko, treściwie. Sądziłem że zostaniemy zaprowadzeni na parking itd. Nic z tych rzeczy! Pani energicznie machając rękami objaśniła że: wyjdziecie, pójdziecie, koło drewnianego kamienia skręcicie, i już. 
I tak było. Z małą pomocą drogowskazów. 
Szara 500. Według licznika praktycznie nowy, 18000 na liczniku. I rzeczywiście mały. Bardzo pomaga przeszklony dach, inaczej poczucie szprotki w puszce odebrałoby całą przyjemność z jazdy.
Krótkie przestawienie psychiczne: „ to nie automat”, i jedziemy!
Specjalnie wybrałem trasę drogami lokalnymi. Oczy przywykną do innych znaków, sylwetek samochodów i ludzi. A stojąc w korkach można posłuchać ludzi i „wejść” w melodię języka.
Nie wiem czemu, ale uwielbiam słuchać ludzi. Za granicą również. Język, gesty, mimika- obserwacja tej ekspresji ludzkiej jest jak czytanie książki- wciąga.   
Ciepło. Słońce jeszcze wysoko, choć już pomarańczowieje. Barwy ulic: kremowe, czerwone cegły, tynki kiedyś żółte. To wszystko przełamane szarobeżowym pyłem „darem afryki” prosto z Sahary.
Jedziemy do Zelata Di Bereguardo.
To już nie Mediolan, ale prawie Pavia. Nazwy które łechczą uszy łaciną i historią. 
Przecież tam, gdzie wbić szpadel to jakiś zabytek się wyciągnie. Miejscowi przyzwyczaili się i coś co u nas byłoby czczone jak relikwia (lub po cichu wyburzone), tu jest traktowane normalnie: używane, i w miarę potrzeb remontowane.
Skręcamy z drogi w asfaltowaną dróżkę. I po chwili znajdujemy się na głównej ulicy… wielkiego folwarku z końca XIX wieku. Piętrowe budynki w kolorze Terra di Siena.
Łukowa brama wpuszcza nas na brukowany dziedziniec. Pośrodku dziedzińca zielony krąg. W podcieniach restauracja, i obok biuro naszego hotelu. Restauracja nieczynna, biuro zamknięte. Ze śmietnika zasłoniętego siatką wychodzi wściekle kolorowy kot i przygląda się nam z ciekawością. 
A oto i pan hotelarz. Włoski gwiazdorski uśmiech, skórzana marynarka i złoty łańcuszek na szyi- wypisz, wymaluj polskie wyobrażenie Giovanniego. 
Króciutkie formalności- zawsze okraszone zdziwieniem w oczach podczas czytania nazwiska Madam. Ten kto wymyślił ten zapis powinien dostać nagrodę.
Klucze, i idziemy do pokoju. Wejście prosto z dziedzińca, dwa nieduże pokoje, łazienka i kuchnia. Białe meble, które chyba pamiętają Mussoliniego, spełniają nadal godnie swoją rolę, kuchnia ze stołem i sypialnia  z wielkim białym łożem. 
Pan znika, choć jego uśmiech jeszcze chwilę trwa w powietrzu. 
A my rzucamy walizki i ruszamy na zakupy. Aby dopełnić extazy i wyładować stres podróży będą potrzebne : oliwki, szynka, wędliny krojone (wszystkie mają jedną nazwę: uno) i tanie wino. 
W pobliskim miasteczku trafiamy na jakiś mały market. O dziwo, było wszystko, tylko wino jakieś nie całkiem tanie. 
Zmrok juz zapadł i ulica folwarku wygląda jeszcze bardziej magicznie. Naprzeciw naszej bramy delikatnie oświetlony fresk przedstawiający patrona miejscowości. 
Chwila konsternacji i jak prawdziwy mężczyzna wyskakuję z chałupy po zapałki do najbliższej knajpy. Jest tam, za rogiem. Wpadam i   wielkopańskim gestem wskazuję leżące pod przeszklonym blatem zapałki „Uno” , no dobra , puszkę Coli też! Barman w osłupieniu przyjmuje tak wyrafinowane zamówienie i nawet wydaje 10 centów reszty.

Kolacja przeszła w ucztę. Początkowa wstrzemięźliwość zanikała z każdym kęsem, każdy kieliszek wina łagodził stres i oliwki „na dwa dni” zniknęły. 
Noc pożegnała się z nami przysyłając poranek. 

Dziś nerwowy dzień. Czeka nas wybór parkingu, wujek G wskazuje że najlepsze będą parkingi północne. Ruszamy!
Wyjeżdżając z Zelata wjeżdżamy na drogę między polami, Na horyzoncie unoszą się Alpy. Pięknie!
Jedziemy i rozglądamy się intensywnie. Krajobraz rolniczy przechodzi stopniowo w drobno i średnio przemysłowy. Ruch gęstnieje i mamy pierwszy korek. Czyli jest normalnie.
Wjeżdżamy na autostradę i suniemy w kierunku Milano-Rho fiera
Oczywiście mylę zjazdy i jedziemy w odwrotną stronę. Ale to dobry prognostyk. Madam z lekka się gotuje, ale to też należy do tradycji. 

Brama północna. Tuż obok wygodny parking. Przekląwszy cicho stawki za parkowanie idziemy w kierunku hal wystawowych.  
Wjeżdżamy ruchomymi schodami i przechodzimy przez bramki kasując bilety. Tłum gęstnieje, ruchome chodniki unoszą jednych w te, drugich we wte. Gwar wypełnia zadaszony pasaż po dach.
Stajemy przed planem targów i mimowolnie wzdychamy: jak to przejść!?
Postanawiamy zacząć od najbardziej oddalonej od naszego parkingu hali. 
A to oznacza: meble luxusowe. Madam oddala się i przy trzasku migawki znika w czeluściach hali.

Kurwa! Jakiż ten luxus jest nudny. Plusze, welury, jedwabie- cholerne kurzołapy. Można podziwiać umiejętności stolarzy, inkrustatorów, narobili się. I choć chciałbym zarobić tyle by było mnie stać na te wyroby, to życia w nich sobie nie wyobrażam. Wprawdzie człowiek nie świnia, do wszystkiego się przyzwyczai, ale chyba nie jestem na to doświadczenie gotowy.

Ludzi coraz więcej. I jacy fajni! Laski odstawione, normalne, zaniedbane- ech lubię ja samice człowieka! Ukryty za tarczą małżeństwa gapię się na wszystkie. Faceci są inni: wielu przypomina psy które zostały zabrane na nudny spacer. Różnice w rasie są jednak widoczne. Goście z zachodu i południa mają nie tyle elegancję ale połysk i polor. Spowodowany lepszymi jakościowo nawet podstawowymi kosmetykami, ubrania też leżą na nich inaczej. Wschód wlewający się do hali, prezentowany przez masę putinowskiej klasy średniej, choć zabalsamowany i udekorowany złotem i drogimi garniturami wygląda sztucznie, tak jakby się przebierali, nie ubierali. Zastanawiam się nad tym jak wyglądam na ich tle. Mam nadzieję że jak facet z peryferii zachodu. 
Następna hala. Trochę lepiej. Na bogato, lecz ze smakiem. Widać że wracamy do lat 50-tych. Szczególną uwagę zwracają lampy wyglądające jak słupy przesyłowe z tamtych lat. 
Lubię to! Nowoczesna elektronika stylizowana na elektrotechnikę wzbudza zainteresowanie. Pstrykanie przełącznikami jest fascynujące. 
Nogi bolą. A usiąść nie ma gdzie. Ale na parkingu są barierki i przysiadam tam niczym wróbelek, miedzy smokami zionącymi dymem z papierosów. Wszyscy wpatrujemy się w Alpy na horyzoncie.
Wszystko jest ciekawe, interesujące lub choćby błyszczące. 
Na szczęście dzień się kończy. 
Przytłoczeni wrażeniami wracamy w milczeniu. Sen przychodzi szybko.

Rano za oknem odbywa się ceremonia która będzie nam towarzyszyć do końca pobytu.
Facet wyglądający jak Michael Landon minął nas jak przyjechaliśmy, niósł na ręku łaciatego pieska. Zaszczekałem do pieska by nawiązać kontakt międzygatunkowy, ale ten nie zareagował. Facet coś powiedział, brzmiało jak: „on jest stary”.
A teraz patrzymy z Madam i widzimy pieska leżącego na trawce pośrodku dziedzińca. Facet podchodzi do niego z miską i przyklęknąwszy myje psu zębu wyciągniętą z kieszeni szczoteczką. Kończy mycie i odchodzi, piesek leży.
Wyjeżdżamy.
Dziś jest ciekawiej: Cucina i Bagno. Kuchnia i Łazienka. 
Mnogość sposobów w jaki woda może wylewać się ze ściany by umyć ręce jest chyba nieskończona. A umycie reszty ciała można chyba opanować dopiero po kursach. 
Mam dosyć czystości, idę do kuchni.
Tam podobnie, wszystko śliczne elektroniczne. Ale płyty grzejne wyglądają solidnie i chyba da się na nich rozpalić ognisko w razie blackoutu. Gdzieniegdzie wystawcy udowadniają że prezentowany sprzęt działa i coś gotują. Lubię zjeść za darmo. Jestem dobrze wychowany i zawsze chwalę darmowe jedzenie.  Ale chętnych jest dużo, rzadko udaje się załapać dwa razy, a porcje malutkie. Oj, dolo, dolo!
Drugim spostrzeżeniem jest : w kuchni zapach to wróg. A moc wyciągów może zerwać perukę z głowy. Technologia odsmradzania kuchni jest imponująca,  tyle że instrukcje są coraz grubsze. To nie wróży dobrze. Jest też druga tendencja: wszystko w stylu wspomnianych lat 50-tych. I równie proste.

  Dziś obejrzałem całą ceremonię pod psim wezwaniem: Pan wynosi pieska. Daje mu w misce karmę, piesek ledwie trzymając się na nogach wyjada wszystko do czysta. Następnie dostaje wodę. Gdy śniadanie zostaje skończone, piesek na rękach wędruje na trawkę i pan myje mu zęby.
Zagadałem do faceta i dowiedziałem się że imię pieska brzmi Gillio (uszy drgnęły) i że rzeczywiście jest wiekowy: ma 18 lat. 

Dziś zwiedzamy kolejne hale. Ale nie pamiętam co w nich było. Chyba sypialnie. Wybaczcie! (Zobaczycie to na zdjęciach, ale pisać o ty nie mam siły).
Po powrocie okazuje się że otwarta jest restauracja w podcieniach dziedzińca. Idziemy!
Miejsce nazywa się Osteria Dalla Lalla. Styl: eklektyczny. Czyli wszystko z innej parafii. Nie było dwóch takich samych krzeseł. Suche warzywa, owoce, jakieś butelki , obrazy.
Na szczytowej ścianie króluje wielki pieco-rożen, przed nim wielki stół. 
Matrona w wieku późno-średnim jest szefem sali i bezceremonialnie przywołuje i rozsadza gości. Dostajemy miejsce obok gości w sweterkach i z wąsami. gadają po niemiecko-angielsku. Naprzeciw włoska rodzina świętuje chyba urodziny starszego mężczyzny. Faceci na jedno kopyto, więc chyba bracia, laski słabe ale z gałami jak krowy- wielkie, ciemne ,jedwabiste. 
Podchodzi do nas młoda, okrągła i w okrągłych okularach dziewczyna. Podaje kartę dań i win. Przynosi też jakieś czekadełko. 
Z lubością znęcam się nad Madam i jej angielskim. Mam wprawę, wiem kiedy przestać. 
Wybieramy przekąski i danie główne. Z wielką przyjemnością wgryzam się w „piątą ćwiartkę” . Podroby są specjalnością włoską: wątróbki, nereczki itd. Wino też fajne.
Faceci w sweterkach ożywiają się i zaczynają gadać pochylajac się nad czymś.
- O czym gadają?
Starsza pani dostrzega moje zainteresowanie, podchodzi i oznajmia: Oni są Marklin! 
Marklin? Ach tak, to modele kolejek. I już całkiem otwarcie zaglądam im przez ramię. Najbardziej łysy z wąsatych z widocznym zachwytem ogląda pudełko z okienkiem w którym widać model lokomotywy. Ale na ich stół już wjeżdża stek z dodatkami. Pudełko z parowozem ląduje tuż przed talerzem. Trzeba się napatrzeć. 
Kończymy nasze danie, butelka też wyschła. Wracamy na nasz koniec podwórka. I inaugurujemy część drugą kolacji.

Kolejny dzień na targach. Dziś meble awangardowe i wyposażenie małych mieszkań. Te ostatnie są naprawdę pokazem myśli inżynierskiej. Ruchy jakie wykonuje łóżko by przejść od poziomu do pionu i schować się we wnęce, niejednego węża przyprawiły by o ból kręgosłupa.
To w jaki sposób można rozwiązać problem półek i szaf nie przychodzi do głowy nikomu. Nawet zdjęcia nie są w stanie tego oddać. Szacun!
Wielkie zainteresowanie wzbudzają zmechanizowane i zrobotyzowane stoły. Z małego kwadratu uzyskujemy stół godny ostatniej wieczerzy.
Powoli zbliżamy się końca hal. Jesteśmy już zmęczeni. Ale mamy w zanadrzu pewnego asa. Zawsze tym targom towarzyszy Salone Satellite- Pokaz młodych.
Rzeczywiście jest inaczej. Są studenci, artyści , szkoły rzemieślnicze. Pozwolili odpocząć oczom.
Wśród wystawców są szkoły rzemieślnicze prezentowane przez uczniów. Na klasycznej strugnicy ,którą u nas ciężko zobaczyć zobaczyć nawet w muzeum, facet około 30-tki robił ramę do obrazu. Zachowywał się jak by w ogóle nie dostrzegał  publiki. A pracował z prawdziwym znawstwem. Obok szkoła ze Szwajcarii wystawiła zabawki drewniane. Dużo metaloplastyki. Wiele rozwiązań do małych mieszkań mogłoby zostać sprzedane już dziś. Ale prawdziwym bohaterem który zebrał najwięcej publiczności, był chłopak z „baletem kropel”. Wyobraźcie sobie rozłożysty lejek wykonany z teflonu. W jego podniesionym obrzeżu, na całym obwodzie zostały zrobione maleńkie otworki którymi kroplami wylewała się woda. Każdy otworek podłączony był do własnej pompki zasilającej. Program sterujący tym urządzeniem, dozując ciśnienie i ilość wytryskiwanej wody powodował że krople na teflonowej powierzchni leja „tańczyły” . Wyglądało to naprawdę efektownie. 
Kończymy na dziś. Wracamy i rozkoszujemy się ciepłym wiatrem. 
Mijamy po drodze budynek który wzbudza zainteresowanie: wygląda jak niewielki blok z  zewnętrznymi klatkami schodowymi. Ale nie widać okien. Jest schowany i z drogi tylko częściowo go widać. Zwalniam więc i przyglądamy się w zapadającym zmierzchu dziwnej budowli. Jakieś światła, niby lampki? I już wiem!
To cmentarz! A dokładniej kolumbarium. Czyli miejsce gdzie trzyma się urny z najdroższymi prochami. Budynek ma trzy piętra i od podłogi „skrytki”. 
Ciekawe jaką ma pojemność?
Ale żart zawisa w powietrzu. Jedziemy w milczeniu, dopiero kolacja rozwiązuje nam języki.
Madam wspomina swoje kursy zawodowe, ja przypominam sobie jak wysadziliśmy piec na praktykach. I oboje pamiętamy że pójść do zawodówki było obciachem.
A tu proszę, te szkoły organizują egzaminy wstępne. Ale to wyjaśnia dlaczego tu wszystko jest jakieś ładniejsze, milsze dla oka.
Dziś na targach włóczę się po pawilonikach i wejściach do hal. Sprzedawane tu są gazety, wystawiane różne pomniejsze wystawy,  jest miniksięgarnia. Gazety i folderki uznane za interesujące lądują w torbie. Na wystawie nowych materiałów robię zdjęcia kodom QR. Dobry wynalazek. 
Krążę wokół księgarnii jak rekin wokół rozbitków.  Wiem że jak wejdę, z pustymi rękami nie wyjdę. Ale z pustą kartą już tak. 
Idę, przerzucam parę tytułów, wychodzę. Idę dalej. Ciężko było.
Przed wyjściem wracamy i razem kupujemy dwie książki. 
Udało się zaspokoić narkomana i portfela nie zabić. 

Oprócz targów ja mam jeszcze jeden punkt programu. Mediolan to miasto Leonarda da Vinci. I w tutejszym muzeum techniki jest duża wystawa Jemu poświęcona.
I muzeum techniki też cieszy się szacunkiem.
Madam zostaje na targach. Ja wsiadam w 500 i jadę do muzeum.
Mam adres i nawigację. I niby OK. Ale za cholerę nie mogę znaleźć tego muzeum. Po dwóch okrążeniach zostawiam samochód na parkingu i idę pieszo. Miasto , kamienice, samochody, ludzie - ale gdzie muzeum? 
Jest!
Wejście z małego placyku dzielonego z kościołem wygląda jak wejście na klatkę schodową. Gdyby nie wycieczka szkolna której nauczyciel tłumaczył albo gdzie są, albo jak się zachowywać w „museo” przeszedłbym obok.
Wielkość budynku z zewnątrz niczym nie sugerowała obszerności wnętrz.
Oznakowanie takie sobie. Pierwsze na co trafiam to wystawa o historii AGD. Stare pralki, odkurzacze, plakaty reklamowe tych sprzętów. Przypominam sobie że niektóre widziałem u nas w Pewexie. Lekko się rozczulam.
Idę dalej.
Wystawa o Leonardo jest dość duża. Ale w fatalnie oświetlonej sali. Modele maszyn są same w sobie dziełem sztuki. Wszystko jak Da Vinci rozrysował, z tych samych materiałów. I bardzo stare. Ciemna sala, stare pociemniałe modele- jestem zawiedziony. 
Następna sala to kolejny Wielki Włoch: Marconi. Wynalazca radia. 
Tu wystawa jest interesująca. Opisy również po angielsku, dużo działających modeli. Małolaty testują modele intensywnie, ale kulturalnie. Na końcu sali są również wspomniani Inni wynalazcy radiotechniczni, i inne systemy rozwiązań np. mikrofonu. Ten pokazany tu był skonstruowany wykorzystując efekt hydrauliczny. Brzmi dziwacznie, ale działało, tyle że się nie przyjęło.
Studio 105 - legenda radiofonii włoskiej. Początkowo stacja piracka- mieli tam monopol państwowy na radio i tv- potem pierwsze prywatne radio działające do dziś.
Plakaty, płyty- niektóre znajome. Np. Afric Simone. I cała kasyka rocka. Młodzież podskakuje do rytmu i wszystko się trzęsie.


   Ciąg dalszy nastąpi!.......


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz